HITY I KITY TORUNIARNI
PRZODEM I TYŁEM – LOKALNIE –
DO RZECZYWISTOŚCI
I DO BYLEJAKOŚCI
I znów miałam problem z dokonaniem wyboru.
Że w przypadku HITÓW – to super, gorzej, że w odniesieniu KITÓW...
Na końcu postu refleksja dotycząca HITU kwietnia i zjawiska makdonaldyzacji kultury. Zachęcam do lektury i zastanowienia.
HIT
Wielka
szkoda, że dwie największe w mieście placówki muzealne nie zainteresowały się tym
ciekawym projektem. Tu moja ocena zdecydowanie zmierza w kierunku KITU...
|
Z lewej Centrum Sztuki Współczesnej. W tym miejscu, przy Wałach gen. Sikorskiego, spotykają się trzy epoki i style w architekturze: historyzm (d. Gewerbeschule, ob. UMK), modernizm (tzw. harmonijka, d. Starostwo Krajowe Pomorskie, ob. UMK), postmodernizm (CSW). |
| |
Czuję
się w obowiązku odnotować także wyróżnienie specjalne Europa Nostra Awards dla samorządu województwa kujawsko-pomorskiego za
opiekę nad zabytkami. To ogromne wyróżnienie.
Jednak w kategorii HITU toruniarni wyżej oceniłam to wydarzenie, które ma
większy wymiar kategoriach społecznych.
KIT
KIT kwietnia to „konstrukcja” mostu świetlnego przez Wisłę. Pomysł fajny,
ale wykonanie jak zwykle. Świet(l)na porażka. Za ciężkie pieniądze. A
wystarczyło projekt przedyskutować i skonsultować z fachowcami PRZED podjęciem kosztownych
decyzji.
Kolejny KIT to miejscowy model niewolnictwa = traktowanie pracowników przez pracodawcę jak własności. Chodzi o zakaz dla aktorów Teatru Baj Pomorskiego występowania
w rozpoczynającym działalność Impresaryjnym Teatrze Muzycznym. Zakaz wydany przez
dyrektora Baja. W mojej ocenie to skandal. Pewnie nie jedyny w tym mieście (wiem, znam z autopsji), tyle, że głośno zwerbalizowany.
Jeśli chce się
mieć pracownika na wyłączność, jego twarz, nazwisko, talent, trzeba zawrzeć z
nim kontrakt z zakazem konkurencji i zaoferować STOSOWNE WYNAGRODZENIE.
REFLEKSJA dotycząca HITU kwietnia (nie tylko dla muzealników)
Slow Art Day, czyli Dzień (Po)Wolnej
Sztuki i Noc Muzeów wyrastają z jednej idei: zachęcenia do udziału w kulturze w
formie oferowanej przez muzea. Cele podobne, ale różne formy i grupy docelowe. Każda
z akcji odwołuje się do innych potrzeb i mechanizmów percepcji.
Slow Art Day to trochę przeciwieństwo
Nocy w Muzeum – indywidualna kontemplacja kontra impreza masowa; edukacja,
przeżycie i okazja do refleksji kontra rozrywka i powierzchowne poznanie tego (raczej:
zapoznanie się), co oferuje muzeum. Słowo „kontra” nie oznacza w moim rozumieniu antagonizowania obu tych rodzajów
aktywności w muzeum. Oba są ważne.
Noc Muzeów, realizowana w polskich
muzeach od 2003 roku (w Europie, od Berlina począwszy, od 1997 roku), w jakimś
sensie spełniła już swoje zadanie. Chciałoby się powiedzieć: czas na zmiany. A
skoro te nadeszły, trzeba umieć (i chcieć!) na nie zareagować. „Się dzieje”,
skoro Dzień Wolnej Sztuki, debiutujący w Polsce w 2011 roku (w Europie także od czterech
lat), dziś jednoczy 50 placówek w Polsce. Duża w tym zasługa Zuzanny Stańskiej
i Jej Moiseum.
Noc Muzeów, nocne spotkania – czyli inne
aniżeli codzienność muzealna – pokazały, że muzeum jest fajne, że
sporo w nich się dzieje, że można tam fajnie spędzić czas. Właśnie FAJNE – cokolwiek to znaczy – bo celem było skrócenie dystansu między
hermetyczną z pozoru instytucją a potencjalnym odbiorcą.
Noc Muzeów to tłumy widzów (właśnie:
widzów raczej niż uczestników), nieustanny ruch, ścisk i zgiełk – tym samym
mało komfortowe warunki oglądania ekspozycji, kolejki do miejsc najbardziej
atrakcyjnych (= najdroższych). Używając odniesień literackich – to ZBIÓR DZIEŁA
WSZYSTKIE – dużo za dużo i wszystko naraz.
Dzień Wolnej Sztuki to kolejny krok w
oswajaniu muzeum, w odniesieniu do publiczności w różnym wieku, o różnym
potencjale i oczekiwaniach. Krok w jakimś sensie spersonalizowany, pozwalający
na indywidualny, bardziej intymny kontakt z zabytkami. Inaczej niż podczas Nocy
Muzeów. Dzień Wolnej Sztuki pozwala na wyzwolenie osobistych emocji w kontakcie
z dziełem, czyli próbuje pokazać / uświadomić to, co w ich poznaniu
i ich wewnętrznym konstruowaniu jest tak ważne. Indywidualny odbiór.
Dzień Wolnej Sztuki to kilkuosobowe
grupki skupione wokół pięciu wybranych eksponatów, to „zatrzymanie” w miejscu i
czasie (arcyważne w dzisiejszym nieustającym pędzie i pospiechu), także w
„czasie historyczno-artystycznym”. Używając odniesień literackich – to
MONOGRAFIA.
Gdyby odwoływać się do piramidy potrzeb Maslowa, Noc… odpowiada na
potrzeby rozrywki, w jakimś sensie także potrzebę przynależności, a Dzień… – na
potrzeby poznania siebie, szacunku i uznania, samorealizacji. Obie akcje odpowiadają
na potrzeby poznawczą i estetyczną. A tak bardziej prozaicznie i dosłownie: Noc… to
objadanie się, a Dzień… – delektowanie smakiem. Wybierz, co wolisz: ilość lub jakość.
Akcja Dzień Wolnej Sztuki (choć
bardzo nie lubię określenia „akcja” i wszelkiej akcyjności) jest ważna w
zapobieganiu makdonaldyzacji kultury (czy jej powstrzymanie jest możliwe?), zagarniającej w coraz większym tempie coraz
większe jej obszary. Przykra to konstatacja w roku 25-lecia wolności. Wolności
i wolnego rynku, który trudno zastosować bezkrytycznie w odniesieniu do kultury. A jeśli tak się dzieje (+ nieprawidłowości w
zarządzaniu) – to efektem jest ograniczenie i
prymitywizacja idei i misji muzeum – do działań medialnych, pokazowych, pod
publiczkę, akceptowanych przez władze itp. Nikt już nie pamięta, że wystawa to intelektualno-artystyczne zadanie (polecam artykuł dot. Andy Rottenberg). Przecież wystarczy propagandowa planszówka. Organ założycielski i tak nie widzi i nie jest w stanie ocenić różnicy...
W muzeach efekt makdonaldyzacji objawia
się dominacją funkcji rozrywkowych nad elementarnymi (ustawowymi). Zapomina
się, że podstawa aktywności muzeum = ZBIORY. To podstawa WSZYSTKIEGO: edukacji, badań naukowych, dokumentacji, działań artystycznych, także rozrywkowych. Dziś zbiory bywają
traktowane jak balast, są kłopotem. Nie do wiary? A jednak.
Swego czasu zadałam pytanie: czy
dziś muzeum potrzebny jest kustosz? Tylko pozornie retoryczne (zob. „Czy dziś
muzeum potrzebny jest kustosz?”, w: „Historia sztuki dzisiaj”, Poznań 2010).
Teraz wiem, że odpowiedź brzmi: NIE
JEST. I nie przemawia tu przeze mnie wyłącznie rozgoryczenie po bezpodstawnym wyrzuceniu z pracy w Muzeum Okręgowym, ale obserwacja faktów w skali makro i informacje od
licznych muzealników.
Inny problem to nadużywanie terminu
„muzeum” i zmiana jego zakresu pojęciowego, w kierunku deprecjonowania
znaczenia. Jeśli słowo muzeum oznacza dziś (prawie) wszystko, to jednocześnie
i nic. Dziś każde miejsce gromadzenia i eksponowania CZEGOŚ można nazwać muzeum.
A przecież PRAWDZIWE muzeum to KONIUNKCJA kilku funkcji
(gromadzenie, przechowywanie, opracowanie, zabezpieczenie, eksponowanie,
edukacja, udostępnianie). To świetnie, że powstają różnorakie placówki
upowszechniające – zwykle przez zabawę i różne formy aktywności – wiedzę
historyczną, artystyczną, regionalną itd. Ale przecież te interaktywne place /
domy / miejsca zabaw to nie muzea! Przecież nikt nie nazwałby, popularnych już
dziś, centrów nauki – muzeami nauki.
Skoro brakuje odpowiedniej
terminologii – trzeba tę lukę językową wypełnić. Analogicznie do centrów nauki można
nazwać te miejsca np. centrum tradycji, centrum kultury (już funkcjonuje). Albo na przykład: edu-gra-dom (trzy ważne funkcje: edukacja, zabawa, miejsce), edu-grator
(od edukator), edu-akcja (od edukacja i akcja w znaczeniu aktywności / zabawy),
edu-forum, edu-centrum.
Może bardziej tradycyjno-historycznie
– ludeion (od łacińskiego ludere – bawić się), w prostszej wersji ludeum. Świątynia
zabawy – w rozumieniu kreatywnej rozrywki o charakterze edukacyjnym. Per
analogiam do museion – dom muz, czyli muzeum...Co sądzicie?